sobota, 22 sierpnia 2015

Urlopowanie część 2






















Po wizycie na działce nastąpiła druga część naszego wyjazdu. Udaliśmy się do Warszawy. Spaliśmy u mojego bara i jego żony. Na spotkanie z nimi czekam cały rok. Zawsze mam tylko kilka dni w roku na budowanie więzi z bratem, którego poznałam praktycznie jako pełnoletnia już osoba. Zazdroszczę tym, którym dane jest wychowywanie się razem. Tym, którzy mają siebie nawzajem od zawsze i tym, którzy nie muszą mieć żalu za decyzje dorosłych. Cieszę się, że mimo wszystko nie wszystko stracone. Kontakt z Grześkiem jest dla mnie bardzo ważny i chyba nie ma słów, które  mogłyby opisać emocje, jaki mi wtedy towarzyszą. To co mamy dziś, te kilka dni razem, zawdzięczamy tylko sobie. Pamiętam, jak nocami płakałam marząc by go spotkać choć raz. Pamiętam, że pisałam list "w nieznane", miałam tylko spisany ukradkiem adres. Nawet nie wiedziałam wtedy, czy on o mnie wie. Dziś nie pamiętam, co dokładnie napisałam w tym liście, ale Grzesiek ponoć  cały czas go ma. Chyba nie miałabym odwagi na jego przeczytanie bez ocierania łez. Jakimś cudem list dostarczył mu nasz  ojciec. Nasz... choć z wyboru nie był jego :( Pamiętam nasze pierwsze spotkanie i nadzieję, że może od teraz ojciec będzie nasz wspólny. To było jedyne spotkanie, które zawdzięczam ojcu. Dziś dalej nie jest on ojcem dla Grześka. Z wyboru, nieumiejętności, głupoty? Nie wiem. Ważne, że my umieliśmy sami zbudować to, co mamy. Może dla niektórych niewiele, ale dla mnie bardzo dużo. Nasze kontakty przechodziły różne etapy. Pierwszy telefon, rozmowy na gadu-gadu, krótkie spotkanie, gdy po latach udało mi się odwiedzić dziadków. Tak naprawdę dopiero od kiedy mam dzieci i co roku jeździmy do Warszawy możemy z Grześkiem się spotkać. Na początku to były krótkie spotkania, najpierw w mieście, potem w wynajmowanym przez niego i jego znajomych mieszkaniu, aż w końcu zamieszkał z Agatą (swoją obecną żoną) i przyjechaliśmy do nich na noc. Pierwsze spotkanie na dłużej... Pierwsze i nie ostatnie. To bardzo cenne dla mnie chwile. Tym razem spełniło się jeszcze jedno moje marzenie... Po pobycie w stolicy, rajdzie po Ikei i centrum handlowym ( obkupione zostały tradycyjnie tylko dzieci ;) ), spotkaniu z dziadkami, zabawie na placu zabaw i pysznych lodach, zabraliśmy Grześka z Agatą do mojego miasta. I chyba tylko dzięki temu, że wiedziałam, że jadą z nami z powrotem, nie było mi aż tak przykro, że mijam przekreśloną tablicę z napisem Warszawa.



Całą "operację" wyjazdu do Warszawy planowałyśmy z Agatą już chyba w maju. I przyznam, że zależało mi, żeby być w stolicy 1 sierpnia, kiedy zawyją o 17 syreny upamiętniające wybuch Powstania Warszawskiego. Udało się i tym razem zatrzymaliśmy się razem z tym miastem. Chwila naprawdę wzruszająca. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie ogromu cierpienia jakie wtedy zostało zadane przez ludzi innym ludziom. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie zniszczenia całego miasta mimo, że przejrzałam naprawdę wiele fotografii...

Tradycyjnie odwiedziliśmy też moją babcię i dziadka. I tu naprawdę nie wiem co napisać. Ciężko patrzeć, jak starość ich zabiera, jak zmieniają ich choroby. Do widoku babci, która po udarze nie mówi serce nie przywyknie nigdy. Porównałam ich zdjęcie sprzed roku z teraźniejszym. Dziadek ma 87 lat i nie wiem ile jeszcze będzie w stanie opiekować się babcią. Pobrali po 3 miesiącach znajomości, właściwie "w ciemno", bo wcześniej spotkali się kilkukrotnie i wymienili trochę listów. Są ze sobą ponad 60 lat. Gdyby nie udar babci, hucznie świętowaliby 60tą rocznicę ślubu. Gdy się żegnaliśmy, jak zawsze, prosiłam w duchu o jeszcze jedno spotkanie....

Pobyt naszych gości oczywiście był dla mnie za krótki. Minął w okamgnieniu. Tyle chciałoby się zrobić, tyle pokazać, tyle przegadać. Niestety dobra się nie wydłuża. Pierwszego dnia wieczorem poszliśmy przejść się nad jezioro i pospacerować po parku. O dziwo odkryłam, że bardzo dawno nie byliśmy z Marcinem i dziećmi na takim właśnie wieczornym spacerze. A po upalnym dniu było tam naprawdę przyjemnie. Następnego zwiedziliśmy ruiny opuszczonego miasta pod Szczecinkiem. Choć przyznam, że się trochę rozczarowałam, bo kiedy byliśmy w Kłominie kilka lat temu, naprawdę było co pooglądać, a teraz z trudem poznałam to miejsce. Zostały tam raptem ze 3 opuszczone bloki, jeden prawdopodobnie magazyn i to wszystko... Szkoda. Gdyby ktoś chciał się udać kiedyś tam na wycieczkę, to niestety już nie warto.  Pochodziliśmy trochę po Szczecinku, pojechaliśmy na działkę do teściów, gdzie ekipa popływała łódką po jeziorze, odwiedziliśmy naszą szczecinecką plażę i pierwszy raz Grześiek z Agatą spotkali się z moją mamą. Myślę, że to też było dla niej ważne przeżycie. Niestety goście nieprzyzwyczajeni jeszcze do życia z małymi dziećmi dostali trochę w kość, bowiem Nataniel po 1. upodobał sobie ciocię Agatkę, po 2. wydawało mu się chyba, że są to jego goście, a nie rodziców i robił wszystko by ciągle na siebie zwracać uwagę. Tak więc nastał ranek, kiedy to musieliśmy pomachać odjeżdżającej cioci i wujkowi, którzy jechali dalej relaksować się (tym razem w pełni tego słowa znaczeniu) na nadmorskich plażach...

I właśnie kiedy zamknęłam już za nimi drzwi ocierając dyskretnie łzę i tłumacząc sobie "Głupia, nie rycz!", syn mój wybuchnął płaczem. No dobra, mega rykiem wybuchnął. "Cioooociaaaaa....cioooociaaaa, ja chcę do cioci! A dlaczego oni pojechali? A kiedy wrócą? A to długo? Ja chcę z ciocią składać mamuta (z Lego*)...." Pierwszy raz płakał tak za kimś, kto nas odwiedził. Płakał mocno i płakał długo... Miejmy nadzieję, że jeszcze do nas wrócą ;)

sobota, 8 sierpnia 2015

Urlopowanie część 1



Gdy byłam mała, ojciec kupił działkę nad rzeką. Kiedy zabierał mnie do siebie na wakacje, dużą ich część spędzaliśmy właśnie na niej. Pamiętam, jak była taka jeszcze "dzika", jak wycinano z niej  drzewa i wszystkie zbędne chaszcze. Spaliśmy wtedy w wojskowym namiocie na łózkach polowych, wodę brało się ze studni i korzystało z tzw. wychodka. Od rana do nocy siedziało się na podwórku i  bawiło beztrosko. Nie było telewizora, komputera i innych czasoumilaczy. Była rzeka, piaszczysty brzeg, piłka, kamienie i struganie łódeczek z patyków. Pamiętam budowę domu, pustaki i spanie w niewykończonych pomieszczaniach. Myślę, że wtedy moje dziecięce serce kochało to miejsce. Kiedy kończyły się wakacje albo urlop ojca i czas było wracać do domu, pamiętam smutek i małą myśl "Do zobaczenia działeczko". Któregoś dnia wyjechałam z działki i przez bardzo wiele lat nie widziałam jej wcale...

Po prawie 15 latach przyjechałam tam z dwójką własnych dzieci. Wróciło wiele wspomnień.  Działka oczywiście bardzo się zmieniła przez te wszystkie lata. Drzewa wyrosły, skalniaki obrosły roślinami, skarpy wyglądają zupełnie inaczej, w oczku wodnym pływały ryby. Teraz moje dzieci bawiły się w miejscu, gdzie jeszcze niedawno ja beztrosko biegałam.

Poszliśmy nad rzekę, w której dopiero co doskonaliłam swoją umiejętność (niedoskonałego) pływania. Brzeg, na którym budowałam tory dla kulek z piasku był mocno obsunięty, a piaszczysty kawałek małej plaży mocno zarósł trawą. Rzeka zmieniła brzeg, tak jak czas zmienia ludzi. Niby dostajemy coś innego, ale zawsze jest coś, co bezpowrotnie utracimy...

Nie pamiętałam drogi do wiejskiego sklepu, nie pamiętałam wielu ludzi. Pobudowały się nowe domy, pozmieniali właściciele domków za płotem. Zapach lasu pozostał bez zmian. I śmich moich dzieci przypominał ten mój sprzed lat.

Była taka chwila, leżałam z Natanielem na hamaku, patrzyliśmy w niebo. Słychać było ptaki i szum drzew. Powiedziałam do niego, żeby zapamiętał tę chwilę i to uczucie...Nie wiem, czy zapamięta. Może już zapomniał, ale dla mnie to była taka magiczna chwila wyciszenia i błogości. Nie liczyłam na to, że kiedyś tam jeszcze wrócę.

Cieszę się, że chłopcy zobaczyli to miejsce, że Nataniel wyrywał chwasty, pomagał ścinać drzewo dziadkowi, karmił rybki i chodził na spacery nad rzekę. Leon nie będzie pamiętał nic z tej wizyty, ale być może będą następne. Dla moich dzieci muszę uporać się z przeszłością, szukać wybaczenia w sercu. Ja musiałam nauczyć się żyć bez ojca... chciałabym, żeby oni mieli świadomość, że jednak mają dziadka...


poniedziałek, 13 lipca 2015

Taka rozmowa

Ja: Nataniel, a co ty lubisz robić z mamą?
Nat: Lubię z mamą chodzić do sklepu po zabawki... yyyyy...i do sklepu po ....yyyy.... po buty. Lubię mamie dawać buziaki i ....yyyyy... i przytulać się lubię...

Ostatnio mamy kryzys. Nie możemy się dogadać. Mama jest zła, bo mama czegoś wymaga, bo mama daje karę. Mama jest zła, bo mama nie chce, by Nataniel był niegrzecznym chłopcem. Nataniel zaś chce być niegrzeczny i nie chce mieć kary. Widzę, że jest pobudzony, że w swoim szaleństwie chyba nie do końca kontroluje to co i jak robi. Wizyta kuzynek i przebywanie ciągle poza domem nie sprzyja jego wyciszeniu. Czasem mam wrażenie, że wołałby, żeby mama w ogóle zniknęła mu z oczu, bo wtedy mógłby żyć w świecie bez zakazów. Boli mnie serce, jak widzę jego ignorancję, jak muszę podnieść głos, bo sto razy powiedzenie czegoś, to za mało, żeby posłuchał. Cieszę się, że niedługo wyjedziemy na pewien czas do Warszawy, a potem nad morze. Czuję, że potrzebuje czasu by był tylko z rodzicami, w obcym środowisku, gdzie nie czuje się tak pewnie. Mam nadzieję, ze to chwilowy bunt, że Nat testuje granice, że się zaraz uspokoi i wróci mój kochany synek. I mam wielką nadzieję, że to co powiedział, to prawda. Że naprawdę lubi się przytulać do mamy. Buziaki też mogłyby się okazać prawdą. Nie mam wątpliwości tylko co do kupowania zabawek...i butów...z bajkowymi bohaterami ;)

Niedawno był taki malutki, i mama to był cały jego świat. Dziś widać, jak stara się być odrębną jednostką. Jak walczy o swoją niezależność. Może i ja muszę mu jej więcej dać...

poniedziałek, 6 lipca 2015

Wakacje

Minął tydzień wakacji. 26 czerwca razem z koleżanką pożegnałyśmy  naszą "starą" trzecią klasę. Ostatni raz spotkaliśmy się wszyscy razem w jednej sali. Dzieci ostatni raz zajęły "swoje" miejsca w ławce. Były świadectwa, brawa, kwiaty i nawet kilka łez. To był grzeczna, fajna klasa. Od września czekają na nas nowe wyzwania, nowe dzieci i ich rodzice. Nowy podręcznik też na nas czeka ;) Ale zanim to nastąpi to delektuję się wyłączonym budzikiem.



Szybko minęło to pół roku. Dopiero był styczeń i musiałam wrócić do pracy. Bałam się myśleć o powrocie. Bałam się tego, jak wstać o 6 rano po nieprzespanych nocach i tego jak wyszykować dwoje dzieci i się nigdzie nie spóźnić. Kiedy posprzątać, ugotować, uprać? Wydłużyły się dni, wzrosła temperatura, a nam jakoś udało się przywyknąć do nowej rzeczywistości. Przyznaję jednak, że 26 czerwca to był dzień Wielkiej Ulgi... nie muszę się spieszyć, nie trzeba wyskakiwać z łóżka na dźwięk budzika, można chodzić w piżamie ile się tylko podoba. Wakacje to zdecydowanie najlepsza część roku, nawet wtedy, kiedy siedzi się w domu. W planie mamy wyjazd do Warszawy, pobyt nad morzem i sprzątanie. Tylko jakoś za to ostatnie nie mogę się ciągle zabrać. No cóż...mam czas. Niestety bałagan nie zając, nie ucieknie, a szkoda ;)

Tymczasem dzieci korzystają z pogody i szaleją na podwórku.



























wtorek, 9 czerwca 2015

...dorasta

Długo czekałam na chwilę, gdy Nat świadomie, z własnej woli zostanie na noc u babci. Zdarzało mu się już u babci nocować, ale zawsze musiała z nim zostać też mamusia albo tatuś. Mimo próśb, namawiania, a nawet prób przekupstwa, odmawiał kategorycznie zostawania gdziekolwiek na noc. Do czasu aż wciągnęło go podwórko. Długi weekend syn mój spędził u babci. Miała być najpierw jedna nocka, potem dwie, a potem już został do końca. Wiadomo, babcia na więcej pozwoli, babcia ma cierpliwość grać z nim w karty, a raczej poddaje się jego oszustwom ;) Babcia bierze koszyk z piciem, pieniądze na lody i idzie na pół dnia na podwórko. Podwórko, którego pod naszym domem nie ma. Nie ma też takiego świetnego kolegi, jaki jest na podwórku u babci. Nat przez 4 dni wieczorami wyglądał prawie jak górnik, który wychodzi na powierzchnię. Brudny, spocony, posiniaczony, ale jakże szczęśliwy. Nie chce już ładnie się ubrać, nie chce spacerków z mamusią, nie chce lodów gałkowych. Chce za to spodnie do piaskownicy, loda na patyku ze sklepu naprzeciwko domu babci. Mama, która niedawno jeszcze była mu potrzebna "by być", teraz może już jechać "taksówką do domu". Lata po podwórku, tym samym, po którym niedawno jeszcze latałam ja sama. Bawi się w piaskownicy, tak jak niedawno bawiłam się ja. Nie odkrył jeszcze fikołków na trzepaku. Pamiętam, jak siadałyśmy z koleżankami na górnej rurze. Przysięgam, że chyba na zawał zejdę, jak zobaczę, że on też tam włazi. Jakoś dziwnie byłam pewna tego, że trzymam się dobrze i nie spadnę. I tak, jak wtedy byłam pewna, że nie spadnę, tak teraz jestem pewna, że przecież on na pewno spadnie ;) Tak wiele jeszcze przed nim rzeczy. Wspinanie się na drzewo, wchodzenie na dachy, chodzenie po drabinach bez trzymanki, czy huśtanie się "z obrotem". Wyjścia na dwór bez opieki, pierwsze samodzielne zakupy, przejścia przez ulicę, wyjścia do kolegi. Kiedyś nocowanie u znajomych. Czuję, że to wszystko tak szybko się zbliża. Czuję, że będzie trzeba powoli mu pozwalać na coraz więcej. Gdzie mój mały synek? Ten co zasypiał kładąc się na mnie, ten wtulony... Gdzie jego słodkie "Mamuś, nie wychodź jeszcze. Śpij tu do rana." No gdzie...?

Ostatnio na wycieczce z przedszkola Nataniel zgubił swojego drugiego zęba. Zgubił dosłownie, podobno posiał go gdzieś w polu. Wypluł razem z bułką, gdy poczuł coś twardego. Potem zorientował się, że zęba mu brakuje. Nie będzie ząbka do kolekcji ;)

Długi weekend w czerwcu był w tym roku dłuższy niż majówka. Nasz bilans "wypoczynku":
-Leon ma kolejne, trzecie już zapalenie ucha. Drugi raz z wyciekiem ropy. Na szczęscie bez gorączki, płaczów i marudzenia. Marudził jeden wieczór i to troszeczkę. Miałam nadzieję, że to może od zębów. Niestety to było ucho.
-Nataniel w sobotę obudził się z bolącym okiem, które do wieczora zaczęło strasznie ropieć i opuchło. Skończyło się na wizycie w przychodni i kroplach z antybiotykiem.
-Ja mam kaszel, który nie chce mnie opuścić
-Marcin chyba ode mnie trochę kaszlu też pożyczył

Mam nadzieję, że chociaż na wakacje choroby będą  łaskawe i obejdą nas szerokim łukiem ;)

środa, 20 maja 2015

Kto pyta nie błądzi

Ojciec w łóżku śpi. Matka chciałaby też pójść spać. Leon ma inny plan. Leon w łóżku szaleje. Wpada Nat, bo jakoś tak magnes przyciągnął go nie do tego łóżka co trzeba.
-Ej, co tu tak ciasno?!?- zdziwił się pierworodny.

...no właśnie, czemu?

Jest 22:18, Leon lata po domu z mopem. Chyba mu go zmoczę, niech chociaż jakiś pożytek z tego będzie...

niedziela, 17 maja 2015

Roczkowe prezenty

Roczek za nami, świeczki zdmuchnięte i prezenty oficjalnie rozpakowane. Najpierw miałam wizję prezentowego, blogowego wpisu. Miałam nawet wizję zdjęć. Tylko jakoś wszystko się rozmyło. Potem wpisu prezentowego miało nie być, ale pewna znajoma dusza podobno na niego czeka, więc zmobilizowałam się i piszę ;) Ogólny brak dłuższych,wolnych chwil sprawił, że zdjęcia będą zaczerpnięte z grafiki wujka google. Może w najbliższym czasie uda mi się uwiecznić Leona w zabawowej akcji. I może w końcu przypomnę sobie, co to był za magiczny program, w którym podpisywałam zdjęcia. Po tym, jak Marcin ściągnął mi na komputer wirusa i przeinstalował system zniknęło mi kilka przydatnych rzeczy. A jak człowiek działa "na pamięć" to potem ma... a raczej nie ma...

No to zaczynamy :)

1. Jednym z pierwszych prezentów z mojej listy "must have" był malutki plecaczek Little Life. Upatrzyłam go sobie jeszcze jak Nataniel był mały. Podobał mi się, ale jakoś wcześniej go nie kupiłam. Przez długi czas myślałam nawet, że jeśli będzie dane mi go kupić, to z dostępnych wzorów (a jest ich wiele) wybiorę pszczółkę. Jednak, gdy przyszło co do czego, decyzja nie była taka prosta. Plecaczek oprócz tego, że jest po prostu plecaczkiem (oczywiste, nie? ;) ) posiada jeszcze linkę, za którą rodzic może trzymać plecak/dziecko, chroniąć przed upadkiem, ucieczką lub zgubieniem się w tłumie. Jeśli ktoś ma wrażenie, że dziecko wygląda jak na smyczy, może jej nie używać. Na pierwszy rzut oka plecaczek jest solidnie, ładnie wykonany. Mam nadzieję, że takie odczucie będzie mi towarzyszyło do samego końca jego użytkowania. Szelki posiadają dodatkowe zapięcie po to, aby nie zsuwały się one z ramion dziecka i stanowiły dobrze trzymającą się uprząż. W środku znajduje się miejsce na wpisanie imienia i nazwiska dziecka. Mimo niewielkich rozmiarów, do środka zmieści się jakaś ulubiona zabaweczka czy sweterek . Leon z plecaczkiem wygląda świetnie. Wybrałam Myszkę Mickey :)
2. Drugim prezentem, który też już upatrzony był "za czasów Nataniela", choć w momencie, gdy ten był już na to za duży, były dźwiękowe klocki/puzzle Melissa&Doug. Zobaczyłam je na pewnym blogu i pomyślałam, że musi być to fajna sprawa. Na dwóch kostkach, na każdej z ich ścianek, naklejona jest połowa zwierzaczka. Jeśli ułoży się na podstawce pasujące do siebie części, z klocków da się słyszeć odgłos ułożonego zwierzątka. W sam raz dla maluchów, które uczą się właśnie jak robi krówka, czy piesek. Jest też wersja kloców z pojazdami. Do zestawu nie są dołączone baterie. O nie zadbać musimy sami ;)

3. Kolejny prezent również jest z serii "nie miałam, a chciałabym mieć" ;) Nie raz mijałam na spacerach dzieci, pchające przed sobą zabawkę na kiju. Świtała mi  myśl, żeby kupić takie coś Leonowi. Nawet wstępnie przeglądałam zasoby internetu. Na szczęście nic nie zamówiłam, bo przy okazji wizyty w nowo otwartym sklepie zabawkowym w moim mieście, Leon sam sobie wybrał taką właśnie zabawkę i już między półkami sprawdzał, czy oby na pewno pcha się ją dobrze i obraca się bez przeszkód. Sklep zaoferował nam piękne, drewniane zabawki firmy Hape. Jest pięknie, kolorowo, a podczas obracania drewniane klocki lekko stukają o siebie nawzajem. Przyjemniejsze to dla ucha, niż wściekłe melodyjki plastikowych zabawek.


4. Jak już tak stałam w sklepie przed ścianą wypełnioną drewniakami i serce biło mi szybciej, nie mogłam odejść nie dokupując jeszcze czegoś... no właśnie, tylko czego? Przecież najchętniej wzięłabym wszystko. Jednak zdecydować się "trzebało" jak to mawia Nataniel i padło na Zakręcone Klocki. Leoś to niezły majster. Lubi coś gdzieś przekręcić, przykręcić, zakręcić, zapchać, wepchnąć. Pomyślałam sobie, że łatwe do chwycenia, duże elementy, które będzie mógł skręcać i rozkręcać, mogą go zainteresować. Do tej pory umiejętność zakręcania i odkręcania namiętnie ćwiczył na tubkach z musem owocowym. O dziwo Zakręcone Klocki są teraz jedną z ulubionych zabawek Taty Leona :)

5. A jak już jesteśmy przy Tacie Leona ( i Nataniela, bo to ten sam tata ;) ) to i on miał sprawić roczniakowi swemu jakiś prezent, więc idąc za ciosem, również sięgnął po zabawkę z tej samej półki. Miała być Arka Noego plastikowa i grająca, skończyło się na ślicznej, drewnianej. Po odpakowaniu nawet się zdziwiłam, że tak dużo ma w komplecie zwierzątek, bo na zdjęciach widać ich dużo mniej. Arka może służyć jako sorter. Zwierzątka można wsadzać do niej na zasadzie dopasowania kształtu do dziurki, można zrobić to używając mniejszego, "ogólnego" otworu lub wrzucić wszystko zdejmując "pokrywę". Arka ma kółka i sznureczek, dzięki czemu może służyć jako zabawka do ciągnięcia. Jest fajna i stabilna. Nie wywraca się tak łatwo, jak inne zabawki do ciągnięcia, z którymi mieliśmy styczność.

6. Ostatnim prezentem były drewniane puzzle. Musiały być proste, ciekawe i estetyczne. Znalazłam ofertę marki Tidlo. Nie mogłam się zdecydować... jak zwykle ;) Ostatecznie wybór padł na te ze zdjęcia poniżej. Zwierzątka wykonane są z łączonych materiałów, co pobudza zmysły dziecka. Miejsce pozostałe po wyjęciu klocka ma kolor pasujący do zwierzątka, a całość zapakowana jest w estetyczne pudełko, w którym puzzle można przechowywać.

Jak widać kolekcja naszych "rupieci" trochę się powiększyła. Szkoda, ze wraz z przybywaniem nowych zabawek nie rozciąga się powierzchnia mieszkania :)

Miłej zabawy